Postaram się opisać moje życie na emigracji.
Żeby opisać moje życie tutaj, muszę zacząć od życia w Polsce.
Od tego co pokierowało moim losem, w ten, a nie inny sposób. Nie jest to proste, tak jak żadnego z nas, życie nie jest proste. Oczywiście jedni z nas przeżywają życie, OT TAK, pstryknąć z palców i wszystko sie układa.
A może wogóle się nie układa, jedynie oni niewiele od życia oczekują. Jedni lubią pajde chleba posmarować smalcem, inni wolą masełkiem, a jeszcze inni suchy.
Wszystko zależy, od oczekiwań.
Moje życie zaczęłam bardzo przebojowo. Podobno po urodzeniu wrzeszczałam przez 3 miesiące. Wszystkie choroby zostały wykluczone, a ja wrzeszczałam. Może już wtedy wiedziałam, że ten świat nie jest dla mnie. Oddano mnie do szpitala w którym przeleżałam miesiąc. Lekarze nic nie znaleźli i jako zdrowa wróciłam do domu.
Zjawiłam sie na tym świecie, aby dokuczać rodzicom i siostrom. Walczyć każdego dnia o swoje, jakże różne od innych, zdanie. Nie zgadzać się z przyjętymi normami życia w rodzinie i społeczeństwie oraz twierdzić, że 2×2 wcale, ale to wcale nie musi być 4. Ktoś wymyślił tę 4 -kę a reszta ludzi powtarza jak cielęta.
Piękne lat było tego roku, słońce już zachodziło ale dzieciarnia z ulicy wciąż bawiła się na powietrzu. Nikt nie myślał zaprzestania igraszek. Nie pamiętam dokładnie kto powiedział czy skrzyknąl, że pódziemy do ( i tu powstała dzira w pamięci, nie potrafię przyponieć nazwiska niedalekich sąsiadów) Buntowałam się kiedy mama wypuszczała kury jesienią na całe podwórze. Brudziły wszędzie, najwięcej ich było na schodach przed drzwimi wejściowymi. Prosiłam aby zamykała w zagrodzie, bo tam ich miejsce. Mama była głucha na moje prośby, a ja na jej. Ganiałam kury, rzucałam w nie kamieniami. Odlatywały z wrzaskiem, a mama z wrzaskiem wyskakiwała z mieszkania. Rozumiałam i nie rozumiałam. Od wiosny do jesieni kury i inne ptactwo przydomowe mieszkały w zagrodzie, z chwilą wybrania z ogrodu wszystkich warzyw mama pozwalała im plątać się wszędzie. Najgorzej było zimą. Śnieg upstrzony kurzymi odchodami.
Nie lubiłam tej sytacji, lecz zmienić nie potrafiłam.
Ogólnie byłam lubiana, chociaż nigdy nie dbałam o przypodobanie się kolegom czy koleżankom. Nie zmuszałam nikogo do bycia w moim towarzystwie. Nie zabiegałam również o towarzystwo. Miałam i mam naturę bezkompleksową. Mimo, że nie byłam idealna fizycznie, nie było to dla mnie wielkim problemem.
Moje stopy były skierowane do wewnątrz.W tamtych czasach nikt nie zwracał uwagi na takie defekty. Większość dzieci miały wykrzywione stopy, oraz obówie. Wiele wysiłku jako małe dziecko mnie kosztowało wyprostowanie moich stóp. Zrozumie tylko ten kto pracował nad sobą, a nie oskarżał los za swoje niedoskonałości. Każdy krok był przemyślany i bolesny. Proces prostowania trwał dość długo, rok lub dwa, niestey nie pamiętam. Efekty były zauważalne na podeszwach mego obuwia. Zwyciężyłam.
Drugim moim defektem, w którym nie widziałam żadnego zła, było wypowiadanie słów z “ł” . Podobała mi się moja wymowa, koleżankom niestety nie. Chłubiłam się moim czystym językiem polskim. One śledzikowały a ja wypowiadałam moje czyste “ł”.
Nie tak koleżanki jak tv miało znaczny wpływ na moją decyzję, pracy nad wymową. Język mi gdzieś uciekał, śliniłam się i ogólnie nie byłam zadowolona z tej zmiany. Obecnie moje “ł” jest “u”. Wymowę czystego Ł zachowałam w języku rosyjskim.
Teraz opowiem, pewne zdarzenie z ulicy, która w tamtych czasach była dla wszystkich dzieci polem bitwy i placem zabaw. Po przeciwnej stronie ulicy mieszkała rodzina z dwójką chłopców. Jeden był w moim wieku drugi młodszy o 3 lata. Młodszy był cichym i spokojnym chłopcem, natomiast starszy , to zabijaka, jak zwykle mówiło się na chuliganów. Bił się z każdym, a jak nie dawał rady to z ukrycia rzucał kamieniami. Ojciec jego pracował, mama wychowywała swoich synów jak umiała. Jej synowie byli aniołami, to wszyscy inni byli beee. Nie jedno dziecko przez Ziutka płakało, nie jedno oberwało kamieniem. Nikt nie dawał rady z małym zabijaką. Postanowiłam, że to ja 7-latka dam mu nauczkę na całe jego życie. Nie będę uciekała przed nim na druga stronę ulicy. Przyszykowałam sobie szufelkę, czekała na mnie w krzewach przypłocie
Czekałam na Ziutka przez kilka dni. Na złość był w dobrym humorze i nikomu nie dokuczał. Aż, któregoś dnia, Ziutek znów się czegoś wściekł, gdy był w pobliżu mojej bramki wyskoczyłam z szufelką. Tak go stłukłam, że pobiegł płacząc do domu. Wskoczyłam do domu, schowałam się. Mama gdy zobaczyła matkę Ziutka, wiedziała, że narozrabiałam. Matka Ziutka z pretensjami do mojej, że jestem taka to owaka, na co moja mama odpowiedziała, że nie trzeba wtrącać się w zabawy i waśnie dzieci, one się pogodzą i zapomną. Po wyjściu niezadowolonej matki Ziutka, moja spytała, czy abym nie zrobiłam Ziutkowi wielkiej krzywdy. 🙂
Należało się – powiedziała.
Pamiętam, szkoła podstawowa, klasa 4 . Przed wyjściem do szkoły mama zapowiedziała, że usmaży placki ziemniaczane. Uwielbiałam takie chrupiące i jeszcze cieplutkie. Wychowawczyni ogłasza zbiórkę na korytarzu, wycieczka nad rzekę. Mostek malutki wszyscy przepychają się, aby zobaczyć rybki, których i tak przez te zarośla nie widać. Nawdychaliśmy się świeżego wczesno-jesiennego powietrza i ze śpiewem na ustach wracamy do szkoły. Idę w parze jak zwykle z Gieniem, który mnie nie odstepował. W oddali widze mój dom, przypomniały mi się placki, te chrupiace i cieplutkie …wykorzystując nieuwagę wychowawczyni, pobiegłam do domu. Mama zdziwniona, że jestem w domu, przecież do szkoły nie jest tak bliziutko, coś tam przez zapchane usta plackami przebąkiwałam. Najadłam się i z pełnym brzuchem pobiegłam do szkoły. Otwieram drzwi do klasy a tam czekała na mnie niespodzianka. To była już następna lekcja po przerwie. Musiałam stać w kącie do końca lekcji. Nie czułam złości do wychowawczyni bo … byłam zawsze zła, jak byłam głodna. 🙂
Od klasy 5, uczyłam się w nowo wybudowanej szkole podstawowej. Miałam wprawdzie dalej do domu lecz nowa szkoła, ławki, tablice, posadzki i nowa sala gimnastyczna wynagradzała mi niewygody z odległością, drogę przecież musiałam pokonywać dwukrotnie każdego dnia. Po zapisaniu się do chóru, kółka fotograficznego, biologicznego i sportowego, doszkoły chodziłam po południu, soboty i czasami niedziele. Biologiczne odpadło dość szybko, chór jak dobrze pamiętam po roku szkolnym. Kółko fotograficzne i sportowe przetrwało do końca mojej szkoły podstawowej.osiągałam jakieś tam wyniki w sporcie i fotografii czarno-białej (kolorowa jeszcze się nikomu nie śniła). W szkole byłam znaną “spotsmenką”. Woda gazowa nie udeżyła mi do głowy, byłam sobą. Czasami nie miałam czasu się uczyć. Po szkole i sportach, trzeba było jeszcze pograć w dwa ognie z koleżankami na ulicy albo podchody. W niedzielę biegłam ze szkoły po treningach, żeby zdążyć na “Wojnę domową” , leciała ( jeśli dobrze pamiętam) o 15 godzinie. Zziajana wpadałam do domu, padała, w fotel i chłonęłam wydażenia Anusi. Nie było więc czasu na naukę. Wieczorem położyłam książkę z historii pod poduszkę, aby treść książki sama mi weszła do głowy podczas snu. 😀 Takie bzdury dzieciaki sobie przekazywały na przerwach w szkole.
Obudziłam się i ze złością stwierdziłam, że nie było mi wygodnie spać, żadnych informacji z książki nie posiadam w swojej głowie, możliwe że popełniłam błąd – książka była zamknięta😀😀😀😀😀😀😀😩. Idąc do szkoły, miałam nadzieję, że nauczyciel nie wezwie mnie do odpowiedzi. Nadzieję można mieć ale ja miałam to nieszczęście, że ….jako ostatnia niepytana dotychcczas uczennica, zostałam jednak wezwana do odpowiedzi. Ociągałam się ze wstaniem z ławki, powolutku, ciągnąc nogę za nogą wlokłam się do tablicy – na środek klasy. Popędzana przez niektórych uczniów, zwalniałam kroku i gapiłam się na tą osobę. Wiedziałam, że zaraz będzie przerwa lecz za ile minut tego nie wiedziałam. Kilka odpowiedzi wydukałam ale wciąż, odpowiedzi były nie na temat. Już wtedy znałam ten chwyt, odpowiadać i jeśli nawet nie natemat, mówić…może w końcu trafisz. Nie trafiałam niestety. Ostatnie pytanie było decydujące, jeśli odpowiem dostanę trójczynę, jeśli nie to za tydzień do poprawki. Przerażała mnie poprawka, bedę musiała jednak się uczyć, ślęczeć na książką, nie pojdę na kółka zainteresowań, nie wyjdę na ulicę.
Padło pytanie, 9 sierpień jakie wydarzenie w Japonii? Myślę i myślę ….co dalej …yhmmmm, yhmmmm i patrzę na usta moich klasowych koleżanek i kolegów.
– 9 sierpień – powtarzam i staram się wyczytać z ust podpowiadających odpowiedź na pytanie.
– no tak amerykanie zrzucili bąbę atomową – aż krzyknęłam jak bym odkryła amerykę.
Teraz poszło już gorzej, gdzie? To nic z ust mego ulubieńca nie mogłam wyczytać.
– naga na saki – odpowiadam i patrzę jak cała klasa rechocze, jedni kładą się dosłownie na ławki inni poczerwienieli od śmiechu. Nauczyciel historii i jednocześnie mój trener, nie był dłużny, tłumił śmiech.
Nie zrażona ich śmiechem.
– no czego? Naga na saki – odpowiadam
Tego było za wiele. Wybuch śmiechu był jak bomba w Nagasaki. Nie rozumiałam dlaczego się śmieją, uważałam ż moja odpowiedź była prawidłowa. Dzwonek na przewę mnie uratował, dostałam trójczynę!!!!!!
Po powrocie do domu, otworzyłam wreszcie książkę historii i ….. myślałam, że pęknę ze śmiechu.